Chose a dark day to live (...)
And all the poetry in the world
Finally makes sense to me
Save one death for me
Nightwish - Cadence of her last breath
- Wiesz, gdzie
jesteśmy? – spytał Butterfleye, jakby był przewodnikiem turystycznym.
Pokiwała
przecząco głową.
- To opuszczony
szpital psychiatryczny na peryferiach miasta. Całkiem adekwatny temat, nie
uważasz?
- Dlaczego tu
jesteśmy? – wycedziła przez zęby. Miała wrażenie, że przez nagły przypływ
emocji obudziła się. Pamiętała doskonale ich pierwsze spotkanie. Wierzyła, że
było także ich ostatnim, jednak myliła się. Teraz miała ochotę rzucić się na
niego, unicestwić i ukarać. Nie wiedziała tylko za co.
Zrobiła
chwiejny krok w jego stronę. O ile mentalnie czuła się dobrze, o tyle mięśnie
odmawiały jej posłuszeństwa. Czuła się jakby przebiegła niesłychanie długi
maraton – nogi miała jak z waty, kończyny drżały pod jej własnym ciężarem. W
takim stanie jej szanse były równe zeru.
Butterfleye
wziął ją pod ramię i przyprowadził do szpitalnego łóżka. Dopiero teraz
zauważyła, że do ich poręczy są umocowane skórzane pasy, którymi zapewne
przywiązywano agresywnych pacjentów.
- Boisz się
mnie? – wyszeptał, siadając obok niej.
- Nie –
odpowiedziała twardo. – Nie boję się ciebie. Gdybyś miał mnie zabić, zrobiłbyś
to już dawno temu, tak jak zrobiłeś to akrobacie z cyrku i wielu innym –
wycedziła, rozmasowując sobie skronie.
Butterfleye
uśmiechnął się.
- Słuszne
spostrzeżenie.
- Jesteś chory
– warknęła, gdy mężczyzna usadowił się za nią i przeczesał palcami jej włosy.
Podobała mu się
ich struktura. Były grube i nieco szorstkie, ale gdyby się je ładnie rozczesało, z pewnością stałyby się gładkie jak aksamit. Różniły się zdecydowanie od włosów
doktora psychiatrii Alyssy Danicky – jej blond kosmyki były cieniutkie i
delikatne, no i zdecydowanie krótsze niż sięgające pasa pukle Anabelle. Lecz ta
różnica nie przeszkadzała mu. Wierzył, że w istocie są do siebie podobne. Nie
chodziło tu tylko o kwestię wyglądu – choć, musiał przyznać, to także się
liczyło. Doskonale pamiętał pewne wystąpienia pani Ferrell, gdzie wydawała się
empatyczna i wyrozumiała. Była jedną z niewielu naturalnych osób, których miał
okazję oglądać w telewizji. Od razu wiedział, że tylko ona może ukoić jego ból.
Związał jej
włosy nisko, po czym zaczął pleść złocisty warkocz. Pogładził ręką splecione
kosmyki, a potem sięgnął po nożyczki i uciął je tuż nad gumką. Pozostałe
złociste pukle rozsypały się wokół jej twarzy. Powieki zapiekły, usilnie chcąc
uwolnić gromadzące się pod nimi łzy, ale nie miała zamiaru okazywać słabości.
- Dlaczego do
zrobiłeś? – spytała cicho, unikając jego wzroku.
- Właśnie
podarowałaś mi pukiel swoich włosów.
- Nie podarowałam
ci swojego warkocza, sam go sobie wziąłeś.
- A ty nie
stawiałaś oporu.
- Jesteś chory!
Takich jak ty powinno się zamykać w pokoju bez klamek, a ostatecznie, gdy wciąż
chcą zabijać, posadzić na krześle elektrycznym! – wrzasnęła, wierzgając
rozpaczliwie nogami, zwisającymi bezwładnie przez poręcz łóżka, a on przy wzmiance
o krześle zatrzymał się. W jego fioletowych oczach zauważyła zawód. – Nie ma
żadnego wytłumaczenia na to, kim jesteś! Początkowo starałam się zrozumieć
twoje chore intencje, twoje listy, z których nie mogłam nic zrozumieć, bo nigdy
przedtem mnie nie widziałeś, nigdy nie rozmawialiśmy, a ty wysyłałeś mi niemal
miłosne wyznania, po czym przyszedłeś do mnie jak gdyby nigdy nic! Myślałeś, że
mnie złamiesz? Nie udało ci się. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że dzięki
tobie jestem silniejsza. – Nie był to najlepszy moment, ale właśnie wtedy
zaczęła płakać. Była bezradna, zła, słaba. I choćby chciała to zmienić,
wiedziała, że jest na przegranej pozycji.
- Nie jesteś
taka jak Alyssa – powiedział cicho.
- Kto? – jej
głos zamienił się w pisk.
Młody Butterfleye siedział na krześle z
rękoma przywiązanymi solidnym pasem do poręczy siedzenia. Jego niesamowicie
niebieskie oczy ciskały pioruny spod czarnej grzywki. Oddychał szybko, wściekły
na siebie i na cały świat. Nie wiedział, jakim cudem dał się w to wpakować.
Gdyby było inaczej, z pewnością zapobiegłby temu szybciej niż ci wszyscy
parszywi zjadacze chleba zdążyliby pomyśleć o Chrystusie.
Usłyszał jak drzwi szpitalnej sali rozsunęły
się. Lekkie kroki stóp, odzianych w charakterystyczne dla salowych kapcie,
zbliżyły się do niego. Poczuł w powietrzu delikatną woń różanych perfum.
Nie był świadom, że jego twarz nieco
złagodniała.
Kobieta w białym uniformie zajęła miejsce
naprzeciw niego. Miała stroskaną minę, ale jednocześnie nie wydawała się słaba.
Nie odezwała się ani słowem. Po prostu wpatrywała się w chłopaka, próbując
zrozumieć. Mimo że na kolanach trzymała formularz, a w ręce miała długopis, nie
zapisała ani słowa. Obserwowała dokładnie jego zachowanie już od pewnego czasu
i nie mogła dostrzec w tej twarzy ani
odrobiny niebezpiecznego szaleństwa.
- Boisz się mnie? – spytał dziwnym głosem,
których wielu określiłoby jako „złowieszczy”. Chciał ją wystraszyć. Chociaż tak
się o to wściekał, podświadomie chciał od niej usłyszeć jakim jest sukinsynem i
że powinien zdechnąć w męczarniach. Słyszał to ostatnio dość często i zaczynało
go to bawić.
Chciał, żeby tę piękną, aksamitną twarzyczkę
zbluzgał wyraz nienawiści.
Ale tak się nie stało.
- Nie – odpowiedziała niewzruszona.
Leonard zacharczał, co miało być śmiechem.
- Nie bądź taka twarda, paniusiu, bo nie
pasuje to do twojej ślicznej buzi – zakpił.
- Nie zgrywaj się, Morris – odparła spokojnie
Alyssa Danicky, wychylając się w jego stronę. – Wiem, że to nie ty –
powiedziała cicho, patrząc w jego jasnoniebieskie, hipnotyzujące oczy.
Starcie dwóch odcieni błękitu osoba
postronna, nieznająca okoliczności i doceniające pewne estetyczne walory,
mogłaby długo oglądać. Dotychczas w swoich projekcjach Butterfleye podziwiał
jej głębokie, niebieskie niczym morska woda oczy. Gdy porównywał ten głęboki,
ciemnoniebieski odcień do koloru swoich prawdziwych oczu: błękitnych, jasnych
niczym bezchmurne niebo w środku lata, po prostu czuł, że czuły obserwator
popadłby w zachwyt. On i doktor Danicky po prostu się dopełniali – tak samo jak
ich odcienie tęczówek: jedne jasne i zimne jak lód, drugie ciemne i ciepłe jak morska
woda w pełni lata. Niby zupełne przeciwieństwa, ale wciąż ten sam kolor
podstawowy.
Wtedy także po raz pierwszy poczuł to dziwne
uczucie. Skurcz w podbrzuszu, przyspieszone bicie serca, niekontrolowany
uśmiech, wypływający jakby z tej morskiej głębi jej oczu na jego twarz.
Miał tylko nadzieję, że nie wyglądało to na
uśmiech wdzięczności.
Zamilkł, chociaż czuł, że powinien coś
powiedzieć. Może nawet podziękować. Wszakże ile było osób, które mu wierzyły?
Jedna? Dwie? Może zero? To media zrobiły z niego potwora. To one oskarżyły go o
krwawą masakrę w szkole, do której uczęszczał. A wszystko przez czyjeś
zaskakujące umiejętności planowania. I być może manipulowania – wówczas nie
wykluczał żadnej możliwości. Gdyby tylko dorwał tego gnoja. Gdyby tylko
wiedział, kim skurwysyn jest.
Nie wiedział.
Wiedział za to, że został cholernie dobrze
wrobiony i teraz to on jest potworem i nawet najbliżsi przyjaciele już mu nie
wierzą. Już go nie podziwiają. Pozytywny niewielki lęk przed ukrytym geniuszem
– indywidualistą zamienił się w otwarty strach przed psychopatą.
W telewizji władze już przemawiały
oskarżycielsko i… tryumfalnie. Jakby to była ich zasługa.
Alyssa odchyliła się na krześle, które cicho
skrzypnęło.
„Nie, zostań… zostań bliżej”.
Leonard parsknął ochrypłym śmiechem.
- Niewiele mi to daje.
Zacisnęła usta. Miał rację.
- Trzymaj się – wyszeptała, ściskając jego
dłoń. Opuściła salę.
- Przypominasz
ją i to bardzo… Miałem nadzieję… ale nie… – Mówił cicho, z żalem w głosie.
Dopiero teraz poczuł się nagi bez swojego grubego makijażu motyla na twarzy.
Zdawał sobie sprawę, że bez niego widać wszystko: zawód na jego twarzy, smutek
w oczach. Porażki nie dało się teraz ukryć. Liczył na zrozumienie, które
okazała mu Alyssa Danicky, a otrzymał osąd, brutalną krytykę. I to od osoby, na
którą bardzo liczył. – Zawiodłaś mnie.
Niebieskie oczy
Anabelle szkliły się, spod powiek spadał rzęsisty deszcz. Nie zauważyła, kiedy
mężczyzna zapiął jeden z pasów wokół jej nadgarstka.
- Co
robisz?!?!?! Nie, poczekaj, poczekaj! Kim jest ta Alyssa? Powiedz mi, zrobię
wszystko, tylko proszę, nie rób mi krzywdy!
Przeraziła ją
zmiana w mimice mężczyzny. Był niemal zrozpaczony i chciał zemścić się za
rozbudzenie w sobie takich uczuć, to było widoczne. Nie był już pewny siebie,
nie próbował jej uwodzić, nie próbował też być miły. Nieświadomie musiała
poruszyć jakąś czułą strunę, która pękła.
- Poczekaj –
wydusiła z siebie, stawiając mu opór poprzez odsunięcie łokciem jego osoby od
siebie. – Co się stało z Alyssą?
Spojrzała mu
głęboko w oczy, błagając tym samym o szansę. Miała nadzieję, że jej odpowie.
Dopiero teraz zobaczyła w oczach stosunkowo młodego mężczyzny osobę porzuconą i
okrutnie zranioną przez los. Nie była pewna czy to tylko przez podwyższony
poziom adrenaliny, czy też naprawdę to widziała, jednak chciała przeżyć i było
to jej priorytetem w obecnej chwili. W jego wyznaniach widziała swoją szansę.
Jednak
Butterfleye zacisnął szczęki i bezceremonialnie pchnął ją na łóżko, drugą rękę
przywiązując do obramowania. Po chwili to samo zrobił z nogami. Na moment
zostawił wierzgającą się i krzyczącą kobietę samą w pomieszczeniu. Wszedł do
innej sali, gdzie zostawił swoje i jej rzeczy. Sięgnął do swojej kurtki, gdzie trzymał resztki
substancji, którą ją odurzył. Przełożył opakowanie pomiędzy palcami
zastanawiając się chwilę.
Dawno nie czuł
się tak upokorzony i… smutny. Chyba nawet zapomniał jakie to uczucie. Nie
przywykł do takiego traktowania. W końcu ludzie na Lombard Street spoglądali na
niego z szacunkiem albo lękiem, jedynie ten pieprzony Kurt śmiał przyglądać mu
się wścibsko. Wiedział, że go obserwuje, ale nie mógł nic z nim zrobić, bo
przecież w gruncie rzeczy to nie on tam rządził.
Wahał się. Nie
był pewien, czy krok, który chciał zrobić, będzie prawidłowym posunięciem.
Jeśli to zrobi, nie będzie już odwrotu, a on znowu nieświadomie wypełni
scenariusz Toma. Jednak czy miał inne wyjście? Nie wyglądało na to. Jednak to
nasuwało mu kolejne pytanie: czy wówczas nie będzie tak, że historia zatoczy
koło i ponownie odrzuci kogoś, na kim mu w jakiś sposób zależy?
Zacisnął mocno
palce na swojej niepozornej broni tak mocno, że knykcie mu zbielały.
Nie miał
wyjścia. Wziął duży kubek, do którego nalał soku, który znalazł w sportowej
torbie Anabelle. W nim rozpuścił cały zapas usypiającej substancji –
wystarczający, aby skutecznie zabić.
Wrócił do
miejsca, gdzie leżała Anabelle. Już nie wierzgała się rozpaczliwie. Wyglądała,
jakby pogodziła się z tym, co miało nadejść, jednak gdy tylko do niej podszedł,
widział w jej oczach, że jeszcze chciała walczyć. Nie miała jednak już środków.
- Proszę,
porozmawiajmy – wyszeptała.
- Wypij to –
powiedział, podkładając jej pod nos duży kubek z rozpuszczoną śmiertelną
substancją.
Spojrzała na
niego niepewnie.
- Co to jest?
- Pij.
Skrzywiła się
po pierwszym łyku, ale widząc, że nie ma innego wyjścia, opróżniła naczynie.
Teraz pozostało
tylko czekać.
Wziął
rozlatujący się mały taboret, na którym usiadł tuż przy łóżku Anabelle. Nic nie
mówił, jedynie obserwował jak jej lekko zarumienione policzki powoli tracą
swoje barwy, a oczy tak bardzo podobne do doktor Danicky zachodzą mgłą.
- Wiesz… -
wymamrotała nieco niewyraźnie Anabelle, odwracając głowę w jego stronę. Było
widać, że narkotyk zaczął uderzać jej do głowy, gdyż język jej się plątał, a
źrenice miała rozszerzone. – Był moment, w którym chciałam cię zrozumieć i
poznać bliżej. Ale na szczęście… - Tu zwilżyła wargi – na szczęście mam
rodzinę. Kogoś, kto odciągnął mnie od twojej… dziwnie hipnotyzującej postaci.
Gdybyś nie wybrał takiej… drogi… byłbyś kimś… wyjątkowo czarującym. A tak
jesteś zwykłym sukinsynem…
Odwróciła
głowę, spoglądając teraz nieprzytomnie w sufit. Obdrapane sklepienie
opuszczonego szpitala psychiatrycznego było ostatnim obrazem, który widziała.
Butterfleye
patrzył na nią, próbując odgonić wspomnienia, które nawiedzały go najczęściej w
najmniej oczekiwanych momentach. Próbował wmówić sobie, że scena ta nie robi na
nim najmniejszego wrażenia, bo przecież nie takie rzeczy widział. A jednak
wcale tak nie było. Miał wrażenie, że ponownie pozwolił komuś odejść bez
pożegnania.
- A ty co tu robisz? – spytał nieco
niegrzecznie.
Blondynka jednak nie wydawała się być tym
zrażona. Usiadła naprzeciwko niego z subtelnym uśmiechem.
- Przyszłam cię odwiedzić.
- Nie potrzebuję już psychiatry. Koniec z
tymi milusimi sesjami i rutynowymi badaniami – odparł chłodno.
- Nie przyszłam tu jako lekarz. To trochę
nieprofesjonalne z mojej strony, ale… - Przygryzła w tym momencie wargę z
uroczym zakłopotaniem – jestem tu prywatnie. Polubiłam cię, po prostu.
Leonard odchylił się do tyłu na krześle.
Wydał z siebie głośne prychnięcie. Nie chciał, aby było widać, że wyznanie to
zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie. A już na pewno nie chciałby, żeby
dowiedziała się, że to go ucieszyło. W życiu.
- Gratulacje, może pani dołączyć do swoich
pacjentów; pani koledzy z pewnością mają już dla pani biały kaftanik.
- Dlaczego tak mówisz, Leonardzie? – spytała
charakterystycznym, lekarskim tonem, jakby zaraz miała podać diagnozę.
Nienawidził tego tonu.
- Polubiła pani potwora. Powinna pani
odejść.
- Nie jesteś potworem. Teraz to nawet
oficjalne. A jeśli uważasz, że nim jesteś – tym bardziej powinnam zostać.
- Tak, teraz to oficjalne, więc bez
skrępowania mogę pogadać z wariatem, oczywiście w „prywatnym charakterze” -
zadrwił Butterfleye. – Nikogo nie obchodzi to, co uznał sąd. Nikogo nie
obchodzi prawda. Jestem potworem, to się liczy.
- Nie jesteś. Ja to wiem, a inni… Wierzę, że
inni dostrzegą w końcu to, co widzę. I wierzę, że ty także zobaczysz przemianę,
którą przeszedłeś. Jeszcze niedawno byłeś gąsienicą. Robaczkiem, na którego
niewiele osób zwracało uwagę, ale jednak coś ich pociągało. Ty. Teraz budujesz
wokół siebie kokon, co – biorąc pod uwagę to, co przeszedłeś – jest jak
najbardziej naturalne. Ale mam nadzieję, że za jakiś czas rozbijesz ten kokon i
staniesz się czymś pięknym i inspirującym. Najpiękniejszym motylem na świecie.
Tego ci życzę.
Leonard patrzył na nią z niemą fascynacją w
błękitnych oczach, zasłoniętych czarnymi włosami. Mówiła pięknie, obrazowo. Ale
czy miała rację…?
- Motyle żyją jeden dzień – zauważył. –
Bardzo dobrze mi pani życzy.
I w istocie,
czuł się tak, jakby żył tylko jeden dzień. Jeden, pechowy dzień. Alyssa Danicky
zginęła w wypadku samochodowym, pewnie nawet nie pamiętając już Leonarda
Morrisa. Teraz obserwował, jak kobieta bardzo ją przypominająca (jednak tylko
pozornie) oddaje mu swój ostatni oddech. Patrzył, jak jej klatka piersiowa z
minuty na minutę unosi się coraz lżej, jak rumiana twarz powoli blednie, jak
zasypia na zawsze.
Nie mógł zrobić
tego w inny sposób. Mimo wszystko nie mógłby podnieść na nią ręki.
Od początku
swojej „kariery” zabijał z zemsty i pewnej przekory. W końcu to oni – ludzie
kompletnie go nieznający - stworzyli tego motyla, który nawiedzał miasto. Stało
się, jak mówiła Alyssa – dokonała się przemiana: z niewinnego nastolatka w
rzeczywistego mordercę. Czy był inspiracją? W pewnym sensie tak. Wystarczyło
tylko spojrzeć na Evelyn, a może raczej Evey.
A teraz? Czy podanie
jej śmiertelnej dawki narkotyku było zemstą? Na swój sposób owszem, ale widział w tym także wyraz żalu. Poza tym
nie mógłby jej tak po prostu wypuścić – zdjął przed nią maskę, ale ona tego nie
zrozumiała. Okazała się dokładnie taka sama jak inni.
Zacisnął usta,
delikatnie zamykając oczy Anabelle. To był jego gest pożegnalny.
A Loner longing for the cadence of
her last breath…
-----------------------------
Zaskoczeni?
Mam zaległości, wiem, ale ostatnio nie mam jakoś siły i czuję pewien przesyt blogosferą. Ale chyba każdy ma takie "gorsze dni", nazwijmy to. Nadchodzą święta, więc powinnam to wszystko niebawem nadrobić.
Pozdrówka
Pierwsza! :*
OdpowiedzUsuńIdę czytać :D
Ale mój pierwszy merytoryczny. :P
UsuńO ja! No ładnie. Zabił ją. Nie spodziewałam się tego. W sumie uczę się, żeby nie przewidywać, co się wydarzy w tym opowiadaniu, bo nie da się chyba tego przewidzieć. Ciekawa jestem, co teraz zrobi Motyl. Pobiegnie do Ev? Ja na jej miejscu skopałabym mu tyłek, a niech ma!
UsuńBardzo genialny rozdział :D
You've left me speechless. Tyle powiem. Totalnie mnie zatkało. Z jednej strony B. był delikatny (to zaplatanie warkocza, szok!), ale potem nagle obciął jej włosy i zmusił, by wypiła truciznę. Anabelle poznała jego tajemnicę, więc to nie mogło skończyć się inaczej. Widać, że B. ma zryty mózg, nie trzeba scen z młodości...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
[konFEDORAcja] & [power-of-rock]
No, no. Spisałaś się na medal!
OdpowiedzUsuńCaluteńki rozdział poświęcony Leonardowi... Podobały mi się jego wspomnienia, ponieważ pomogły mi go choć w minimalnym stopniu rogryźć, ale też zrozumieć. Jak można było się spodziewać, uśmiercił Anabelle (chociaż do końca miałam nadzieję, że daruje jej życie) i znów przywdział na twarz swoją ,,motylą maskę''... Ale to tylko pozory, nie zdołał ukryć prawdziwych emocji ani przed Anabelle, ani przed sobą. Ani przed nami wszystkimi, ale o tym nie musi wiedzieć, inaczej biada nam, biada... ;)
Jestem zachwycona, to jeden z Twoich najlepszych rozdziałów na tym blogu. Uwielbiam, kiedy akcja zaczyna się kształtować! Gratuluję! :)
No i Motylek zdjął maskę. Nie tylko przed panią burmistrz, ale przed każdym czytelnikiem. Długo czekałam na ten moment.
OdpowiedzUsuńHa! Czyli jednak odgadłam. Te wypadek... To jednak ten Leonard. No pięknie, wreszcie Motylek został ujawniony. Pięknie przedstawiłaś emocje Butterfleya, to, jak wspomnienia go ogarnęły z tego szpitala psychiatrycznego.
OdpowiedzUsuńI biedna pani burmistrz. Została zabita przez niego i to tak bez szwanku, wypicie dużej ilości substancji. Doskonale wiem, że to nie przypadek, że zabił ją właśnie w tym miejscu, bo to wszystko miało związek z panią doktor Danicky.
Czekam już na next:)
Pozdrawiam serdecznie:*
Masz bardzo ciemny ten blog i bardzo źle mi się to czytało, aczkolwiek treść jest fajna.
OdpowiedzUsuńZapraszam na mojego bloga i liczę na kliknięcie od Ciebie "Dołącz się do tej witryny" na moim blogu :)
janboyqsims.blogspot.com
Nie wiem, co mam napisać. Wpatruję się w literki i zastanawiam, co chciałabym napisać. Muszę przyznać, że żadne słowa nie dadzą rady wyrazić mojego podziwu wobec tego rozdziału oraz całej sytuacji. Może jeszcze nie jest za późno i da się ją uratować? Po prostu nie umiem sobie wyobrazić, by było inaczej. C'mon!
OdpowiedzUsuńNie musiałam długo czekać na nowy rozdział po nadrobieniu zaległości. Merci! <3
Nie ma za co, miło Cię tu znowu widzieć :)
UsuńJestem w kompletnym szoku. Ten rozdział jest po prostu świetny. Motyl zdjął swoją maskę, pod którą - o ironio - krył się skrzywdzony, niesłusznie osądzony chłopiec. To ludzie zrobili go takim, jakim jest, a miał szansę stać się kimś inspirującym, wielkim, ale na ten dobry sposób. Podejrzewałam, że Anabelle nie jest przypadkową osobą... Cóż, szkoda, że zginęła. Przecież to nie jej wina, że nie potrafiła zrozumieć Butterflye'a. Mordercy się zazwyczaj nie stara zrozumieć. Aczkolwiek smutne, że B. miał inną drogę, którą mógł podążyć, gdyby nie nieszczęśliwy bieg zdarzeń.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
Jestem w totalnym szoku! W życiu bym nie pomyślała, że sprawa zakończy się śmiercią Anabelle, choć Motyl już od poprzedniego rozdziału wydawał się rozczarowany postawą burmistrzowej. Z jednej strony rozumiem, że musiał ją zabić, bo pokazał kobiecie twarz, ale z drugiej jestem dość rozgoryczona tym zabójstwem. W końcu dowiedzieliśmy się coś niecoś o przeszłości Butterfleye'a. A więc został wrobiony w tę masakrę w szkole! I pewnie w ramach zemsty na świecie został, kim został... Alyssa była fajna. Od razu się domyśliłam, że umarła/zginęła. Inaczej Motyl nie poszukiwałby tak rozpaczliwie jej sobowtóra. Przykro mi się zrobiło z powodu śmierci Anabelle. A zajawka - genialna! Szkoda, że do zakończenia pozostało jedynie pięć rozdziałów... :( Pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuńNo, nadgoniłam, nadrobiłam zaległości.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, zaskoczyłaś mnie takim przedstawieniem Motylka, bardzo fajnie opisałaś jego emocje - zresztą to one chyba były tu najważniejsze. Sceny z przyszłości i doktor Danicky - chciałabym się o niej dowiedzieć jeszcze więcej, będą jakieś retrospekcje jeszcze?
I powoli zaczyna nam się wyjaśniać kim jest Motylek i dlaczego jest, jaki jest - na razie możemy o nim powiedzieć tylko jedno: jego mózg nie funkcjonuje prawidłowo, ale już się przestaję temu dziwić.
Swoją drogą, czy ta postać - Motylek - nie jest jakoś inspirowana American Horror Story? Tak mi się jakoś skojarzyło, jak na początku napisałaś o tym szpitalu psychiatrycznym i masakrze w szkole (nie żeby masakry były czymś w Ameryce niespotykanym, niestety)
I jeszcze na koniec: bardzo fajny szablon.
Pozdrawiam,
Anonyma
Nie widziałam American Horror Story, więc nie ;)
UsuńWięcej retrospekcji z Alyssą nie planuję, ale przemyślę to :)
Dzięki!
A skoro nie widziałaś, to polecam, oba sezony :)
UsuńOk, może kiedyś znajdę chwilkę ;)
UsuńO, btw, miałam Cię już o to spytać kiedyś! Zaczęłam oglądać Doctora Who... I kiedy będzie zmiana aktorów? xD
Jak oglądasz sezon z Ecclestonem (bo nie sądzę, że zaczęłaś od odcinków z lat 60. i późniejszych, bo to trudno dostępne) to pod koniec sezonu. Jak z Tennantem to po czwartym sezonie o ile mnie pamięć nie myli.
UsuńRose odpada po 2 sezonie, Martha i Donna są po jednym sezonie, Amy i Rory to 5-7 sezon - to tyle jeśli chodzi o kompanionów.
Gosh, chyba zasypałam cię spoilerami...
W takim razie odpuszczę sobie 1 sezon... i 2 chyba też, bo Rose mnie strasznie irytuje, ale zobaczę pierwszy odcinek chociaż, a nuż.
UsuńDzięki! :D
Nie, nie odpuszczaj sobie 2 sezonu, Tennant jako Dziesiąty jest cudowny, a poza tym bez 2 sezonu nie rozumiesz jego angstów w 3 sezonie :D
UsuńMoże zacznę do szablonu, który jest po prostu genialny. :) Nic dodać, ni ująć, tylko mam wrażenie, że jest ciut za ciemny. :P
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o rozdział, to dość sporo się wyjaśniło. Miałam nadzieję, że jednak Motyl nie wykona ostatniego ruchu, że jednak nie zabije, ale najwidoczniej w psychice niektórych już nic nie da się zmienić...
Niezmiernie cieszę się, że cały rozdział dotyczył Butterfly'a. Dzięki temu lepiej poznaliśmy jego postać, ale przez to brakuje mi Evelyn. Jestem ciekawa, co się dalej wydarzy między tą dwójką i jak na śmierć żony zareaguje burmistrz...
Czekam z niecierpliwością na nowy rozdział. Odpoczywaj i wracam z nową siłą. :)
Mnie najbardziej zaskoczyło to, że jednak ostatecznie zabił Anabelle. Była to łagodna śmierć, ale nie zmienia to faktu że śmierć. Z drugiej strony nie wiem, co miałby z nią zrobić, gdyby jednak nie zrobił tego ostatecznego kroku. Mimo to w całej tej sprawie najbiedniejszy jest Martin, bo zignorował telefon i nie podjął żadnych działań, by dowiedzieć, co stało się z burmistrzową.
OdpowiedzUsuńBardzo w tym rozdziale podobały mi się retrospekcje. Żal mi Leonarda, bo został wplatany w to wszystko i prawdopodobnie, gdyby wtedy mu uwierzono jego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Możliwe, że tak samo stałoby się, gdyby Alyssa nie zginęła, bo ona jako jedyna wykazywała chęć pomocy temu zagubionemu człowiekowi. Ale co się stało, to się nie odstanie.
Pozdrawiam serdecznie :)
B. zachował się bezmyślnie, a może tak bardzo wierzył w to, że Anabelle jest jak Alyssa? Nie zmienia to faktu, że pomylił się, pokazał swoją prawdziwą twarz, a za jego błąd zapłaciła kobieta. No cóż, przynajmniej zgotował jej spokojną, bezbolesną śmierć.
OdpowiedzUsuńNasz Motyl, jeśli tak bardzo pragnął być zrozumiany, to przecież nie musiał daleko szukać. Miał Evey, która była gotowa zrobić dla niego wszystko. Wybrał panią burmistrz i został z niczym, bywa.
Szkoda mi go. Zniszczono niewinnego, wrobionego chłopaka - został tym, za kogo go niesłusznie wzięto. Stał się motylem, tak jak przepowiadała mu Alyssa. Niestety, chyba nie to miała wtedy na myśli.
Pozdrawiam :)
O MAJ GAD. JAK TU PIĘKNIE *-*. Teraz to w ogóle przeczytam rozdziały jednym tchem <3
OdpowiedzUsuńSenk ju :)
Usuń